PRZEMYSŁAW RUDŹ “Self-replicating Intelligent Spawn
Dodano: 2010-10-09, przez Marqs
Nowości w Generatorze...
Przemysław Rudź jak zwykle przygotował dla Słuchaczy pełną niespodzianek podróż, podczas której można zbadać najbardziej niespodziewane brzmieniowe zakątki. Podróż tę cechuje ponadto niebywała klarowność tonalna, muzyka zdaje się nie tyle wypływać z głośników, co wręcz wypełniać bezpośrednio całą przestrzeń wokół i wewnątrz Słuchacza. Stylistycznie bardzo wiele się tu dzieje, każdy kolejny utwór z łatwością wprowadza w zupełnie inny klimat i zupełnie nową historię, a przy tym wszystkim pierwsze impresje wydają się jednak być zaledwie uwerturą do dzieła głównego, 24-minutowej odysei, w której Rudź ze swadą przeplata elementy baśniowego, tchnącego durowym spokojem ambientu w duchu Kitaro, żywej elektroniki sekwencyjnej oraz barw kojarzących się z wytwórnią Neu Harmony.
Pogodne tony słonecznego, fortepianowego lounge'u zachęcają Słuchacza do otwarcia okna na całą szerokość i wdychania tej gamy lekko mandarynkowych dźwięków (z czasem odzywa się subtelna elektronika jesiennego ostinata i melodii głównej). Po takiej introdukcji niemałym zaskoczeniem okazuje się druga impresja, 13-minutowa podróż przez niezwykły dźwiękowy tunel pełen zaskakujących zgrzytów, wyiskrzeń, powracających fal zamarłych elektronicznych chórów w tle... (nie brak jednak i tradycyjniejszych brzmień, na które przyjdzie pora w drugiej połowie utworu). Znakomita, abstrakcyjna ilustracja, do której każdy wrażliwy Słuchacz zapewne wymyśli własną historię. W utworze trzecim przygotujmy się na odparcie cyberinwazji w takt muzyki, której melodyka może śmiało skojarzyć się z Mike'em Oldfieldem albo... Laser Dance (to nie miało być, wolę uprzedzić, żadnym zarzutem). Po tym stosunkowo krótkim epizodzie kolejna zmiana nastroju, tym razem unoszą nas fale lounge'owo-popowego podkładu z kumulującymi się śnieżnymi chmurami akordów w tle, kilkoma zmianami rejestru i porywającymi keyboardowymi solówkami. Tutaj naprawdę kłaniają się najlepsze czasy wytwórni Neu Harmony, w barwach której nagrywało wielu zdolnych twórców zmyślnie łączących sekwencyjne tradycje z lżejszym formatem. Utwór ma niewątpliwie swój niepowtarzalny czar i tzw. „groove", wobec czego nazwałbym go chętnie „potencjalnym nawiększym przebojem" z tego krążka. Jak przystało na ambitną muzykę, nic to nie szkodzi, iż przebój trwa bez mała 10 minut... Moim jak dotąd ulubionym epizodem całego albumu jest introdukcja do utworu piątego, zbudowana na prostym, ale jakże urzekającym motywie o frapującym brzmieniu „syntezatorowej lutni". Utwór nabiera rozmachu i przeradza się w najdynamiczniejszy fragment albumu - oto rock elektroniczny Przemysława Rudzia. „Lutniowy" motyw powraca w środku utworu, ciesząc jeszcze bardziej przez dodatkowe przyprószenie pulsującymi ornamentami perkusyjnymi. Do finału poprowadzi nas brawurowa solówka o naprawdę elektryzującym brzmieniu. Wszystkie omówione dotąd utwory wydają się jednak być zaledwie uwerturą do dzieła głównego, 24-minutowej odysei, w której Rudź ze swadą przeplata elementy baśniowego, tchnącego durowym spokojem ambientu w duchu Kitaro, żywej elektroniki sekwencyjnej (kosmicznie „podrasowanej" słynną wypowiedzią Neila Armstronga) oraz eklektycznej elektroniki nieco w stylu projektu Asana, wypracowanego np. na płycie „Shrine". Finał to optymistyczny spacer brzegiem wyludnionej plaży, oprócz ścieżki pobocznej z odgłosami natury dosłownie słychać tutaj grę słonecznych refleksów na zmarszczkach wody oraz miarowe przetaczanie się chmur sportretowanych wirującymi, ściemniającymi się i rozjaśniającymi akordami. Przemysław Rudź jak zwykle przygotował dla Słuchaczy pełną niespodzianek podróż, podczas której można zbadać najbardziej niespodziewane brzmieniowe zakątki. Podróż tę cechuje ponadto niebywała klarowność tonalna, muzyka zdaje się nie tyle wypływać z głośników, co wręcz wypełniać bezpośrednio całą przestrzeń wokół i wewnątrz Słuchacza.