Nowości z Generatora
Dodano: 2011-04-13, przez Marqs
NORYANI northeast 117
http://www.generator.pl/NORYANI+northeast+117,5714381,01,i2.html
W
niespełna godzinnym zestawie otrzymujemy dziewięć bardzo różnych
opowieści, w których baśniowość i senny nastrój przemieszane są z
fenomenologią codzienności dużego miasta. O świcie wyglądamy przez okno
naszego wieżowca i patrzymy na uliczny ruch w zdeformowanym z lekka
negatywie - niby to samo, co widzimy codziennie, a jednak jak
zachwycająco inne! Brzmienie utworów jest pełne, „okrągłe", dość
ciepłe, a jednolity miks pozwala z łatwością w pełni zanurzyć się w tej
muzyce.
Odpływamy w sekwencyjny dryf z samym
początkiem nostalgicznego pierwszego utworu. Ze znanych adresów mogą tu
przyjść do głowy BIOnighT albo Paul Nagle - mamy właśnie przed sobą
zaśnieżony nocny park, gdzieś w oddali migoczą światła samochodów i
neonów, a całe to miejsce żyje własnym życiem, uchwycone ukrytą
syntezatorową kamerą.
Drugi utwór jest pogodniejszy,
optymistyczniejszy, właśnie takie średnie tempo oraz melodie nasuwające
na myśl słońce rześko przebijające się po niedawnym deszczu zwykliśmy
kojarzyć z artystami nagrywającymi dla Neu Harmony.
Osnową kompozycji trzeciej jest
wypunktowane zamyślenie. W podobnym stopniu utwór ten współtworzą
efektowne pauzy, a nie tylko miarowe, skradające się pochody sekwencyjne
i wyjątkowo wpadający w ucho motyw melodyczny, kojarzący się nieco z
twórczością Vangelisa (posłuchajmy zresztą dokładnie samej aranżacji:
czy gdzieś jak przez mgłę nie przypomnia nam się „Blade Runner"?)
Impresja czwarta to przeszywające snopy
zakapturzonych syntezatorowych promieni, podczas gdy w tle gotuje się
ambientalna smoła. To świetne nie tylko jako wprowadzenie do utworu,
ale i jako główna jego treść; niesamowicie wciągający nastrój. Do tego
mamy jeszcze wiązkę sporadycznie pojawiających się basowych kresek w
tle - jak dotąd jest to mój ulubiony utwór z całego zestawu.
Utwór piąty... Przeciągłe tony leją się
niczym na wczesnych płytach Vangelisa, a główna ozdoba to ta
natychmiast trafiająca do Słuchacza jedyna w swoim rodzaju melodia,
stare gramofonowe wspomnienie, znaleziony przy parkowej kałuży liść o
specyficznym kształcie, wywołujący niejasne, ale dziwnie czemuś miłe
asocjacje - oto atmosfera tego utworu, kolejnego z moich faworytów. Za
sprawą mlaskającej perkusji niedaleko stąd też do płyt Spyry, innego
mistrza specyficznie podanej melancholii z przymrużeniem oka w tle.
Utwór szósty to znakomita ilustracja do
pytania o naturę czasu. Mamy tu i odpowiednio mroczno-melancholijne
klawiszowe akordy, i mnóstwo niepokojących dźwięków w tle, i transowy
posuwisty podkład perkusyjny. Wytrawna miniatura z pogranicza elpopu i
chłodnego electro w granatowo-srebrzystej, organicznej tonacji.
W siódmym utworze owiewają nas
delikatne smugi keyboardów i wzbierające na sile perkusyjne tło - być
może to ilustracja nadciągającej burzy piaskowej? Interesujące
połączenie elektronicznego romantyzmu i niewymuszonego, udanie
stopniowanego napięcia.
W utworze ósmym pojawia się nader
chwytliwy sekwencyjny „riff", który mi w jakiś odległy, a jednak
stanowczy sposób skojarzył się już przy pierwszym przesłuchaniu z
atmosferą chłodniejszych nagrań z „So" Petera Gabriela. Uwagę przykuwa
współgra „śpiewających" elektronicznych bębnów i powracającej
urokliwej melodii. Dochodzi ostinato, a w drugiej minucie ponadto
jeszcze trance'owy beat! Teraz na każdym planie sporo się dzieje,
dobrze udało się tutaj połączyć statyczność keyboardowego planu z
dynamiką perkusji. O świcie wyglądamy przez okno naszego wieżowca i
patrzymy na uliczny ruch w zdeformowanym z lekka negatywie - niby to
samo, co widzimy codziennie, a jednak jak zachwycająco inne!
Utwór dziewiąty to ostatnie słowo.
Miękkie gitarowe dźwięki niczym z innego świata, mantra o woskowym
świcie; z okna spoglądamy na zaśnieżony park z utworu pierwszego.
Latarnie gasną, noc zamieniła się w przykurczony świt, ale nadal nie
widać dokładnie, czy to podrygujący czarny foliowy worek, czy
wzbijająca się do lotu wrona, tam, za ostatnią ławką, w sinej, mżącej
poświacie... Piękny utwór na przebudzenie, introdukcja do kolejnego dnia
pachnącego śniegiem i mrozem. Utwór, do którego mógłbym co do
wyjątkowego nastroju porównać tę impresję, to „Astral Chains" Thomasa
P. Heckmanna. Polecam bez wahania.
PRZEMYSŁAW RUDŹ cerulean legacy
http://www.generator.pl/RUDZ+PRZEMYSLAW+cerulean+legacy,5714382,01,i2.html
Przemysław
Rudź świetnie potrafi przefiltrowywać wpływy elektronicznych
znamienitości przez własną wyobraźnię, wrażliwość i wizjonerskość; brak
tu odcinania kuponów od cudzej twórczości, za to jest niewątpliwe
umiłowanie i zrozumienie elektroniki sekwencyjnej oraz umiejętność
snucia własnych kosmicznych opowieści. Gdzieś na pograniczu inspiracji
muzyką filmową TD oraz wyludnionymi, drżącymi, chóralnymi łąkami Popol
Vuh rodzi się jedyna w swoim rodzaju, nader wciągająca synteza - moim
zdaniem najwspanialsza płyta Rudzia w całym jego dotychczasowym dorobku.
To 5 utworów i prawie 69 minut zmian, zaskoczeń, napięcia i
niedowierzania...
5 utworów i prawie 69 minut. Nasza
przygoda rozpoczyna się na przestrzennym lotnisku podczas pięknej
pogody. To niby tylko jeden stojący akord, a jednak tyle urozmaicenia w
tle: jedne myśli startują, inne podchodzą do lądowania... Wszystko skryte
jest dyskretnie pod flangerowym kloszem, to przejaśnia się, to
nadciągają chmury - wspomnienia nakładają się na rzeczywistość, gdy w
drżącym gorącym powietrzu wyłania się gigantyczny przód samolotu... Gdy
minie siódma minuta, na bliższy plan wysunie się wypunktowana durowa
sekwencja, w tle nadal kołują myśli i wspomnienia. Krótko przed upływem
dziewiątej minuty wmieszane domieszane zostaną głosy, śmiechy,
poślizgi wiodącego syntezatora brzmią niczym muzyka Vangelisa z
pierwszej połowy lat siedemdziesiątych. W dwunastej minucie muzyka
milknie...
Utwór drugi to ponad dwudziestominutowa
suita. Odzywają się tajemnicze ciche dźwięki: dzwonki, delikatne
grzechotanie, wkrótce zaś cały szaszłyk elektronicznych iskier i
mnóstwo rozbłyskanych świetlików. Coraz ciekawsze kolaże i drobne motywy
- utwór nabiera charakteru i kształtów. Krótko przed nadejściem
trzeciej minuty pojawiają się sporadycznie rozmętnione akordy,
zawieszone w niestrudzenie płynącym grzechotliwym strumyku. To naprawdę
udana medytacyjna muzyka, w której mimo statycznego charakteru przez
cały czas coś się zmienia. Gdy pierwsze 5 minut jest za nami, utwór
zdążył już nabrać głębi, przesunęły się nieco proporcje głośności,
akordy zaczęły dominować nad pluskającym strumykiem. Tuż przed siódmą
minutą „strumyk" milknie, a chmury akordowe pozostają na scenie jako
jedyne. Wyłania się genialny motyw przewodni, co do nastroju coś w
rodzaju bezbeatowych pasaży „Oxygene", zwłaszcza, gdy akordy raz po raz
nakłute zostają lodowymi igiełkami wyrastającymi tu i ówdzie spomiędzy
zwałów chmur. Później dochodzi jeszcze perkusja, zmienia się melodia
stereofonicznego ostinata, w siedemnastej minucie jesteśmy ponadto
świadkami nieoczekiwanych narodzin: ludzkiego dziecka, cyborga, wróżki
czy innego jeszcze stworzenia?...
Trzeci utwór znów przynosi stojące
akordy pod flangerowym kloszem i opływowe struktury. Ściana dźwięków
czasem wybrzmiewa jak gdyby napiętym sitarowym sykiem - Wschód napotyka
Zachód. Frapująca atmosfera zostaje wyczarowana przy pomocy minimum
środków i kolejny raz okazuje się, że Rudź ma po prostu genialne
pomysły na najrozmaitsze „sprytne dźwięki". Za sprawą miękkiego
gitarowego klangu i dziwnie orientalnego tła utwór nieco kojarzy się z
impresjami Popol Vuh z okresu „Aguirre", ale wszystko to podane jest w
nowy, interesujący sposób. Brzmienie zatacza coraz bardziej
psychedeliczne kręgi, ocierając się nieomalże o nastroje spod znaku
Move D vs. Namlook... Szkoda, że po siedmiu minutach utwór dobiega końca.
Czwartą kompozycję otwiera stojący
pomruk elektronicznego chóru, znów nie sposób przez chwilę choć nie
pomyśleć o „Aguirre", tyle tu przestrzeni i wszechogarniającego zapachu
łąk drżących chłodną rosą... Dopiero w piątej minucie pojawiają się
klarowne dźwięki fortepianu, podobnie przejrzyste jak na „The Story of
the Clouds" Detlefa Kellera. Właściwie przypomnieć może się też
najczytelniejszy melodycznie fragment suity „Esoteric Goody" Klausa
Schulze... Zamyślona solówka świetnie wplata się w rozłożystą koronę
akordowych chórów. W 14 minucie odzywają się kraczące wrony - czyżby
reminiscencje jednego z wątków „Echoes" Pink Floyd?... Doprawdy
imponująco współbrzmi czysty fortepian pierwszego planu i zmasowana
wibracja bezkresnych łąk, apeironiczny chór - tak, to bez wątpienia mój
ulubiony utwór na krążku. I kiedy już myślimy, że utwór niebawem musi
wybrzmieć, że wszystko już zostało powiedziane, pojawiają się tąpnięcia
chropawego basu... niczym z zapomnianej jamy wychylają się opary
sekwencyjnego dymu. Dopiero wtedy, gdy Słuchacz ma nadzieję na jeszcze
jedną nieoczekiwaną puentę, impresja raptownie zanika i bez chwili
przerwy przchodzi w utwór piąty...
...który jeszcze przed upływem jednej
minuty nabiera konkretnych kształtów dzięki ścieżce perkusyjnej i
rozedrganej melodii - to ciekawy balans między tradycyjną elektroniką,
elpopem oraz electro. Do mniej więcej takich syntez przyzwyczaił nas
Spyra - Rudź prezentuje nam własną, nie mniej atrakcyjną wizję podobnych
klimatów. Oryginalne „omdlewające" akordy, a do tego wykład o fizyce Stephena Hawkinga... powrót chmurek akordowych à la Oxygene... Pod koniec
przecieramy oczy ze zdumienia, że jednak nadal jesteśmy w świecie, w
którym włączyliśmy tę płytę, a nie w jakimś zgoła innym wymiarze...
Gratulacje dla Rudzia za najlepszą płytę w całym dotychczasowym
dorobku.