Redshift
Halo
rok wydania: 2002
Redshift - Halo
Psychologia wyróżnia jeden z błędów naszego postrzegania jako tzw."efekt halo" (z ang. hallo efekt). Jest to najzwyczajniej efekt pierwszego wrażenia, który potem rzutuje na naszą zdolność obiektywnej oceny osoby/rzeczy/zdarzenia.
Po ponad trzy letnim (problemy z wytwórnią) fani zespołu Redshift zostali obdarowani dwoma krążkami ("Siren" i "Halo"). Wprawdzie osobiście jakoś nie oczekiwałem tych płytek, ale ich pojawienie się nie przeszło u mnie nie zauważone. Pojawiły się oczywiście pewne obawy w jakim kierunku podąży zespół, ale były one niewielkie.
Co najbardziej "rzuca sie w uszy"? Primo - grupa zrezygnowała (ale nie do końca) z koncepcji płyty "Down Time" (krótkie nie powiązane ze sobą utwory). Secundo - "Halo" to właściwie jedna, niezwykle spójna kompozycja, choć poszczególne utwory są w niej rozpoznawalne. Brzmienie muzyki straciło troszkę na ostrości, ale ta napotkana ilość ambientowych brzmień wychodzi całości na dobre. Tertio - muzyka zachowała wszystkie charakterystyczne cechy dla Redshift. Nie mogło być inaczej skoro najwazniejszym instrumentem w "orkiestrze" jest nadal Moog 3C obsługiwany przez Marka. Quatro - nie ma wpadek takich jak "All Things Bright z "Down Time". Nie jest łatwo oceniac poszczególne części suity. Osobiście wyrózniłbym utwór otwierający "Leviathan". Ta dziesięciominutowa kompozycja niesie w sobie wiele melodyjnych subtelności, które nie są bez wpływu na nasze doznania słuchowe. Siła, przestrzenność i krystaliczne brzmienie Mooga uwydatnia się szczególnie w "Rhode Kill" i "Different Light". Przeplatanie bardziej dynamicznych fragmentów kompozycjami o spokojniejszym klimacie daje niezapomniany efekt. Całości dopełnia najdłuższy utwór na krążku - 14 minutowa kompozycja tutułowa, bardzo bliski "rykoszetowaniu" "Savage Messiah". który mógłby zostać z powodzeniem "domiksowany" do klasycznego albumu Tangerine Dream oraz "Rise & Shine", który choć pełen tajemniczych brzmień, także nie odstaje od klimatu tej niezapomnianej płyty (na myśli mam oczywiście "Ricochet" Tangerine Dream). Jeszcze "Turbine" przypominajacy nieco w konstrukcji "Bombers In The Desert" ale stonowany no i zamykający płytkę krótki "Leaving". Muzyka gdzieś odpływa....
Co można powiedziec tytułem podsumowania ? Warto było czekać. Miłośnicy twórczości Redshift z pewnością nie będą rozczarowani. Powiem nawet więcej powinni być zachwyceni.
Recenzja opublikowana za zgodą serwisu Astral Voyager:
http://astral.voyager.prv.pl/
Tekst ukazał się w AV nr 1/2003
Grzegorz Skwarliński
« powrót