Klaus Schulze
Moondawn
rok wydania: 1974
Bywa, że czasami miewam "napady" wędrowania po sklepach ot tak, bez celu. Nie przepuszczam wtedy żadnej księgarni ani sklepowi muzycznemu na mej drodze. Owoce tych specyficznych wędrówek są przeróżne. Często wracam z pustymi rękami, ale też zdarzają się sytuacje, że wśród natłoku tytułów wychwycę coś niezmiernie interesującego. Tak było w przypadku "Moondawn". Prawdę mówiąc nie spodziewałem się, że ujrzę tą płytkę gdziekolwiek i kiedykolwiek (no, może w czyjejś płytotece). Ten niemłody już krążek (materiał powstał w 1976), czwarty w dorobku artysty, może jeszcze dziś zachwycić niejednego słuchacza. Na płytce natkniemy się na dwie charakterystycznie wydłużone (jest to dość częsta maniera twórcy) analogowe kompozycje, które nie straciły na swej atrakcyjności mimo upływu ponad dwóch dziesięcioleci. Dźwięki, które wydostają się z głośników z pewnością trącą myszką (co zresztą słychać). Nie jest to jednak jakiś rażący dysonans. Dla nie wprawionego słuchacza mogą okazać się nawet świeżym odkryciem. Kompozycje trochę odbiegają nastrojem od poprzednich dokonań twórcy. Nie są tak awangardowe jak np. z "Cyborga", bliższe są raczej zawartości "Picture Music", mogą przysporzyć wielu ciekawych doznań dzięki swojej "analogowej rytmicznej monotonności". Słuchając tych nagrań nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że niedoskonałość ówczesnych instrumentów elektronicznych była w dużej mierze rekompensowana pomysłami kompozytorów, że się tak wyrażę "nie szli na łatwiznę", co jest w dzisiejszej dobie dość zauważalne (nie przekonują mnie w tej mierze deklaracje poszczególnych autorów, że tak nie jest). W tym kontekście ostatnie posunięcia Klausa Schulze (jego powrót do analogów) nie wydają mi się tylko chwilową modą. Po prostu w instrumentach opartych na takiej technice obróbki coś jest. Czyżby dusza?
El-Skwarka (wrażenia spisane w 1998r.)
Grzegorz Skwarliński
« powrót